poniedziałek, 31 grudnia 2012

12 winogron na Nowy Rok

Kiedy w Polsce słyszymy "Zaraz dwunasta!" chwytamy za kieliszki do szampana albo po prostu za butelki i za kurtki, żeby Nowy Rok przywitać na dworze oglądając sztuczne ognie, przytulając się do najbliższych i składając sobie życzenia.

W tym samym czasie moja teściowa obiera i usuwa pestki z ostatnich winogron. Za kilka minut cała rodzina zbierze się przed telewizorem, żeby obejrzeć transmisję telewizyjną "las 12 campanadas" spod madryckiego Puerta del Sol i przy niej zjeść 12 winogron mających zapewnić szczęście w Nowym Roku. Gdy u nas rozbrzmiewają fajerwerki, strzelają korki od szampana, zewsząd słychać radosne śmiechy i życzenia, w Hiszpanii słychać tylko dzwony wybijające północ, a miliony Hiszpanów w ciszy, skupieniu i pośpiechu zjada kolejne winogrona - grono po gronie, jedno po każdym uderzeniu dzwonu. Dopiero po nich można otworzyć szampana i złożyć sobie życzenia. I iść spać lub iść się bawić. Kiedy polskie bale sylwestrowe powoli dobiegają końca, hiszpańskie dopiero się zaczynają.

Zwyczaj tak odmienny i jednocześnie tak ciekawy, że nie sposób nie przyjrzeć mu się bliżej. Zamiast więc piec paszteciki na wieczór, zaczęłam szperać w internecie.


Wśród Hiszpanów panuje przekonanie, że tradycja jedzenia 12 winogron w Sylwestra (Nochevieja) sięga roku 1909 - z powodu wyjątkowo udanych zbiorów producenci winogron z Murcji i Alicante szukali sposobu na sprzedaż nadwyżek i znaleźli, sprzedając owoce na koniec roku jako "winogrona szczęścia". Jest to - na szczęście - tylko część prawdy. Na szczęście, ponieważ początki tradycji, do której sięgnęli rolnicy, są dużo ciekawsze i sięgają końca XIX wieku.

Dawno dawno temu Hiszpanie lubili świętować nie mniej niż dzisiaj. Co roku w nocy 5 stycznia wychodzili na ulice miast pod pretekstem witania Trzech Króli, a w rzeczywistości po to, żeby się spotkać i wspólnie upić. W 1882 roku burmistrz Madrytu wprowadził opłatę 1 duro (hiszpańskie określenie dla pięciu peset) dla wszystkich, którzy chcieli tej nocy świętować na ulicy. W sylwestrową noc 1882 roku, najprawdopodobniej w ramach protestu, grupa mieszkańców Madrytu spotkała się na placu Puerta del Sol i w towarzystwie bijącego dzwonu spożyła winogrona. Była to jednocześnie drwina z burżuazyjnego zwyczaju picia szampana i jedzenia winogron w Sylwestra, przewiezionego do Hiszpanii z Francji i Niemiec.

Pod koniec wieku wspólne jedzenie winogron na Puerta del Sol było już miejskim zwyczajem, na temat którego zaczęły pojawiać się wzmianki w prasie: "Jest madryckim zwyczajem spożyć 12 winogron, gdy zegar wybija dwunastą godzinę oddzielającą rok mijający i nadchodzący" (Gedeón, 14 stycznia 1897, s. 3). Wkrótce zwyczaj zaczął rozprzestrzeniać się również na inne części kraju, a z czasem zakorzenił się tak mocno w hiszpańskiej kulturze, że dziś Sylwester bez winogron to dla Hiszpana nie Sylwester.

Winogrona na szczęście, czyli o sztuce prawidłowego spożywania

Jedno jest pewne - jedno grono po każdym uderzeniu dzwonu. Okazuje się jednak, że również sposób spożywania winogron ewoluował z czasem. Moja teściowa obiera winogrona i usuwa pestki, żeby było łatwiej jeść. Można też po prostu kupić specjalne paczki sylwestrowe z przygotowanymi 12 winogronami. Młodzi zaś często urządzają zawody, kto szybciej zje swoje winogrona, a bez wcześniejszego ich oporządzenia może to być dość trudne. Bo jeśli będą za duże, z twardą skórką czy pestkami, można skończyć z buzia pełną winogron i z problemem ich pogryzienia. W końcu na zjedzenie każdego mamy raptem kilka sekund.

Jako ciekawostkę znalazłam wskazówki dotyczące prawidłowego spożycia dostarczane przez gazetę El Imparcial w roku - uwaga! - 1897. I tak, aby zapewnić sobie szczęście w nadchodzącym roku, nie wystarczy zjeść winogron, trzeba je również spożyć w pewien określony sposób (El Imparcial, 31 grudnia 1987, s. 1):

"Przede wszystkim trzeba je umyć i ułożyć na stole w rzędzie (najlepiej, gdy stół jest przykryty ceratą). Następnie bierzemy je po kolei i bez odrywania ogonków zjadamy wszystkie jednocześnie, przechylając twarz na prawą stronę."

Inni znawcy tematu twierdzili, że "winogrona należy spożyć na stojąco, jedno po drugim, bez brania oddechu". A na koniec zatańczyć walca i pójść spać. Jeszcze inni zalecali spożywanie na siedząco, z przykrytą głową i skrzyżowanymi nogami.

Zapewne właściwych metod jest tyle, ile wróżbitów. Nie da się jednak odmówić tej tradycji uroku. Od kilku lat jest i moją, winogrona i transmisja spod Puerta del Sol towarzyszą nam w każdym powitaniu Nowego Roku. A czy przynoszą szczęście? Miejmy nadzieję, że i bez winogron Nowy Rok nam go przyniesie. Czego Wam wszystkim i sobie życzę!

A kto chce zasmakować hiszpańskiego zwyczaju, niech biegnie do sklepu po winogrona, a o północy włączy transmisję na żywo z Madrytu na 1 kanale hiszpańskiej telewizji.

piątek, 26 października 2012

Londyńskie mycie okien

Wyobraźcie sobie taką scenę: jecie drugie śniadanie, gdy nagle o okno Waszego mieszkania na drugim piętrze uderza wielka... szczotka! Wyglądacie za okno, a tam chłopak ze słuchawkami w uszach i szczotką długości trzech pięter myje Wam okna.


W Wielkiej Brytanii okna otwierają się na zewnątrz, więc jeśli nie mieszka się na parterze lub nie jest się zawodowym kaskaderem/akrobatą/ryzykantem/świrem, samemu umyje się tylko od wewnątrz. Wiedziałam, że do mycia na zewnątrz trzeba zamówić firmę, ale do dziś nie wiedziałam, że zrobi to za mnie zarządca osiedla. Ot niespodzianka na piątkowe przedpołudnie.

Toledo nocą

Plaza de Zocodover

Santa Iglesia Catedral Primada

Ayuntamiento

nocna włóczęga

Puerta de Bisagra

Alcázar

czwartek, 25 października 2012

Dwa nazwiska Hiszpana

Jeśli myślicie, że użeranie się z polską biurokracją jest drogą przez mękę, pomyślcie, że niektórzy muszą użerać się z biurokracjami dwóch krajów.

Prawo administracyjne Hiszpanii stanowi, że każdy obywatel musi mieć dwa nazwiska. Musi i już. Nazwisko tworzone jest zgodnie z regułą pierwsze nazwisko ojca i pierwsze nazwisko matki, w dowolnej wybranej przez nich kolejności (zwyczajowo jako pierwsze nadaje się ojca). Jeśli rodzice nie mogą dojść w tej kwestii do porozumienia, nazwiska ustawiane są w kolejności alfabetycznej.

Nazwiska się nie zmienia. Np. biorąc ślub. Dawno dawno temu, gdy mój prawie mąż poszedł do ambasady załatwiać papiery w związku ze zbliżającym się TYM DNIEM, pani na wstępie uprzedziła go "Pana narzeczonej to się nie spodoba, ale proszę jej wytłumaczyć, żeby nie zmieniała nazwiska". Wiadomość nie tyle mi się nie spodobała, ile wkurzyła, oburzyła, strzeliłam focha i obraziłam się na całą głupią hiszpańską administrację. No bo jak to tak nie zmieniać? Ale to było kiedyś, dziś uważam hiszpański system za zdecydowanie rozsądniejszy.

Ja chciałam zmienić, a tymczasem Hiszpanka wychodząca za mąż za obcokrajowca musi się zmierzyć z kulturą jego kraju oraz - co gorsza - z jego świętym oburzeniem, że jak to żona jego nazwiska nie przyjmie. Bo Hiszpanka raz nie może zmienić nazwiska, dwa po prostu nie chce. Nie rozumie, czemu miałaby to robić, to w końcu jej nazwisko, to przecież ONA.


Dlaczego radzono mi nie zmieniać? Ponieważ dwie osoby o takim samym nazwisku hiszpański urzędnik uznaje za rodzeństwo. Bo w Hiszpanii tylko rodzeństwo ma takie samo nazwisko. Jeśli mimo racjonalnych przesłanek uparłabym się i przyjęła nazwisko męża, załatwiając cokolwiek w Hiszpanii musiałabym dołączać setki tysięcy dokumentów i wyjaśnień, że tak naprawdę jestem jego żoną, a nie młodszą siostrą. I nie, nie wymyślam sobie tego. Przed zmianą nazwiska ostrzegała mnie KAŻDA osoba, z którą przed ślubem miałam coś biurokratycznie wspólnego - od pań z hiszpańskiej ambasady, przez tłumacza, po urzędniczki w polskim USC.

Drugim mocnym odstraszaczem zmiany była kwestia nazwisk potencjalnego potomstwa. Jeśli ja i mąż mielibyśmy to samo nazwisko, to w Hiszpanii - zgodnie z regułą pierwsze od taty i pierwsze od mamy - nasze dzieci nazywałyby się po prostu Gonzales Gonzales*. O ile tam nikogo to nie dziwi, dla mnie była to rzecz nie do przełknięcia.

Historia z nazwiskami naszych dzieci to osobny cyrk na kółkach. Bo hiszpańskie dwa nazwiska sprawiają kłopoty. Nie w Hiszpanii oczywiście, ale w Polsce. W Polsce owe dwa nazwiska traktowane są jako jedno podwójne nazwisko, nierozdzielne. Wydawać by się mogło, że to to samo, ale ta subtelna różnica kosztowała nas sporo nerwów, czasu i €, kiedy przyszło do odkręcania absurdu. Biurokracja wszakże nie ceni się nisko. Załatwiając przedślubną papierkologię w polskim USC musieliśmy określić, jakie nazwisko będą nosić nasze przyszłe dzieci. Jednocześnie pani wszechmocna urzędniczka kategorycznie oświadczyła, że nie możemy wskazać wersji hiszpańskiej. Miało być albo nazwisko mamy, albo taty, albo łączone - ALE - łączone musiało się składać z pełnego nazwiska ojca, czyli de facto jego dwóch. Dodając do tego jeszcze moje mamy śmiech na sali. I nijak nie mogłam jej wytłumaczyć, że to bzdura. Pozostawiała nam jedynie nadzieję na administracyjną zmianę nazwisk już po narodzinach dzieci.

Żeby było weselej i jeszcze bardziej absurdalnie, małym Polakom urodzonym w Polsce nadaje się nazwisko wg zgłoszonego w akcie ślubu, natomiast urodzonym zagranicą nadawane jest zgodnie z zagranicznym aktem urodzenia. Hiszpania natomiast ma zagraniczne akty urodzenia w poważaniu i nadaje nazwisko zawsze zgodnie z regułą opisaną na początku. W związku z tym moja córka urodzona w Polsce miała inne nazwisko w paszporcie polskim, a inne w paszporcie hiszpańskim. Oba legalne. Wymarzona sytuacja, żeby w mafii pracować. Na dodatek dla państwa polskiego miała też inne nazwisko niż jej młodszy brat, który - urodzony już w Hiszpanii - w obu paszportach miał wersję hiszpańską.

Ale ale, polskie nazwisko również sprawia kłopoty. Hiszpańskie prawo na szczęście zezwala na stosowanie odmiany nazwisk ze względu na płeć zgodnie z zasadami kraju pochodzenia rodzica (czyli nasze -ski/-ska). Kłopot polega na tym, że każdy hiszpański urzędnik wpisze nazwiska odruchowo. Stąd mój syn miał nagminnie wpisywaną końcówkę -ska. Poza aktem urodzenia i paszportem, w każdym (!) dokumencie, jaki otrzymaliśmy, występował ten błąd. Wyobrażacie sobie wracać do KAŻDEGO urzędu z powodu jednej i tej samej literki w nazwisku?

Polskie nazwisko sprawia również kłopot hiszpańskim programom komputerowym, które nie rozpoznają moich dzieci jako rodzeństwa, bo przecież mają INNE NAZWISKA (-ska/-ski).




* Nie, nie mają na nazwisko Gonzales. Myślicie, że płakałabym, bo nie mogę się nazywać Gonzales?! Z całym szacunkiem dla Gonzalesów oczywiście ;-)

niedziela, 21 października 2012

Poznajemy Londyn - London Eye

Dziś znowu londyńsko. Tzn. na blogu, bo poza blogiem to codziennie londyńsko jest. Ale dziś tak londyńsko pełną parą! Bo niedawno odwiedziliśmy jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc miasta, nowy symbol na nowe tysiąclecie, czyli oczywiście London Eye. Architektoniczny cud myśli ludzkiej i nowoczesnej technologii.


London Eye, początkowo zwane Millennium Wheel, to efekt wizji małżeństwa architektów Julii Barfield i Davida Marksa. W założeniach pomyślany jako tymczasowa atrakcja, miał być symbolem wejścia w nowe tysiąclecie (metafora koła), a tymczasem stał się jedną z najważniejszych ikon miasta i jedną z największych atrakcji turystycznych na świecie. Dziś nie sposób wyobrazić sobie krajobraz Londynu bez jego 'Oka'.

Jego ogrom powala! Jest piękny w swej wielkości i prostocie. Stworzony na wzór koła rowerowego, jest od niego ponad 200 razy większy. Wysoki na 135 metrów, w momencie powstawania był najwyższym kołem obserwacyjnym na świecie (dziś jest trzecim co do wielkości i najwyższym w Europie). Rocznie przewozi średnio 3,75 mln pasażerów.


Przejażdżka kołem przebiega w bardzo komfortowych warunkach - kabiny są przestronne, z szeroką ławką po środku, w zależności od pogody są klimatyzowane lub podgrzewane. Choć do wagonu wchodzi kilkanaście osób, nie odczuwa się tłoku, spokojnie można posiedzieć, popatrzeć w każdym kierunku i porobić zdjęcia bez przypadkowych na nich twarzy. Koło porusza się powoli, wręcz leniwie. W środku kabiny ruch jest praktycznie niewyczuwalny, jedynie zmieniająca się perspektywa za oknem świadczy, że nie stoimy w miejscu.

Widoki zapierają dech w piersiach! Niby wiadomo, że Londyn jest OGROMNY, ale dzięki London Eye możemy zobaczyć na własne oczy, jak miasto się ciągnie i ciągnie po horyzont z każdej strony. Zieleń parków, nowoczesne City, kręta Tamiza, czerwone autobusy i tłumy na ulicach. A wszystko to z perspektywy dostępnej do tej pory ptakom i nielicznym wybrańcom.

Podobno w pogodny dzień widać nawet do 40km, aż do Windsor Castle. Potwierdzić tego nie mogę, bo choć pogodny dzień mieliśmy, to akurat słońce pogodnie świeciło od strony zamku właśnie.


Ciekawostki:

London Eye ma 32 kapsuły reprezentujące 32 dzielnice (boroughs) Londynu.

Kapsuły ponumerowane są od 1 do 33 z pominięciem pechowej 13. A niby nikt w przesądy nie wierzy ;-)

Potrzeba było tygodnia, żeby podnieść koło z pozycji horyzontalnej do aktualnej.


Noworoczną tradycją jest magiczny spektakl sztucznych ogni w sylwestrową noc. Gdy Big Ben wybija północ, okolice London Eye stają się ogromną świetlną areną. Czy można chcieć spędzić tę wyjątkową noc w innym miejscu?!



Informacje praktyczne:

Oficjalna strona www: www.londoneye.com

Bilet upoważnia także do obejrzenia - podobno niezwykle ekscytującego - filmu 4D o London Eye. My niestety nie skorzystaliśmy z tej propozycji, może następnym razem.

Jest możliwość kupienia biletów on-line, zaoszczędzając kilka £ oraz część kolejek (kolejka do odbioru biletu jest zdecydowanie krótsza niż ta do kasy).

Pomijając kolejki do kas, trzeba się liczyć także z ok. 30-45min czekaniem na wejście do kabiny. Na szczęście kolejka ta porusza się dosyć szybko i sprawnie. Jest możliwość kupienia biletu z priorytetowym wejściem, oczywiście za dodatkową opłatą.

Istnieją bilety łączone przejazd London Eye z innymi atrakcjami Londynu (np. Aquarium, Muzeum Madame Tussauds). Łączony bilet jest dużo tańszy niż suma pojedynczych wejściówek, daje priorytetowe wejście do dodatkowej atrakcji (nie do London Eye; my ominęliśmy prawie godzinną kolejkę do kasy Aquarium). Na wykorzystanie wejściówek do dodatkowych atrakcji mamy 30 dni od dnia skorzystania z London Eye.

London Eye znajduje się w niewielkiej odległości od czterech stacji metra: Waterloo, Embankment, Charing Cross oraz Westminster.

Gorąco polecam piękny artykuł Love at first sight (Guardian; po angielsku).

czwartek, 18 października 2012

W kręgu hiszpańskich alkoholi - Pacharán

Niewątpliwą przyjemnością podróżowania jest możliwość poznawania regionalnej kuchni i lokalnych specjałów. Podróżnicy pełnoletni mogą dodatkowo wzbogacić swoje doświadczenia próbując typowych regionalnych alkoholi. Pod tym względem Hiszpania jest idealna - tu niemal każdy region ma swój flagowy trunek. W Asturii trzeba napić się cydru, natomiast odwiedzając Navarrę nie sposób nie spróbować pacharánu.


Jest to likier produkowany z owoców tarniny, o zawartości alkoholu między 25-30%. Znany od czasów średniowiecza, od roku 1988 chroniony symbolem Denominación de Origen. Ma owocowy smak o lekko anyżkowej nucie, mocny aromat, różowo-bordową lub lekko brązową barwę i stanowi idealne zakończenie posiłku. Przy okazji jest jednym z ulubionych alkoholi mojego hiszpańskiego męża i stanowi obowiązkowy zakup za każdym razem, kiedy jedziemy do Navarry.

niedziela, 14 października 2012

Hiszpania od kuchni - Tortilla Española

Tortilla to po hiszpańsku omlet. Ta najsłynniejsza - tortilla española - to omlet z ziemniakami i cebulą. Danie wpisujące się w tradycyjną hiszpańską kuchnię - proste, tanie i pożywne. Do tortilli można dodawać składniki wg uznania - można zrobić z samymi ziemniakami (tzw. tortilla de patatas) albo dodać szynkę (serrano lub zwykłą) i/lub warzywa (wyśmienita jest z dodatkiem szpinaku lub cukinii). A np. w Salamance można dostać przekładańca - tortilla plus ensaladilla rusa.

Tortilla jest typowym tapas, przystawką lub daniem piknikowym. Smakuje i na ciepło, i na zimno (choć ja zdecydowanie wolę na ciepło). Jest smaczna, pożywna, hiszpańska i... przepada za nią każdy, kto choć raz spróbował. Tortilla jest na dodatek zdecydowanym pewniakiem wśród dziecięcych potraw, a mało które danie może się pokusić o ten tytuł.


Składniki (dla 2 dorosłych i 2 małych tortillożerców):

6 ziemniaków średniej wielkości
1 cebula
6 jajek
sól
oliwa z oliwek do smażenia

Przygotowanie:

Ziemniaki obrać, umyć i pokroić w ćwierć-plasterki* (najpierw ziemniaka kroimy wzdłuż na ćwiartki, następnie ćwiartki na plasterki) - nie za grube, żeby się dobrze usmażyły i nie za cienkie, żeby nie wyszły chipsy. Cebulę pokroić w piórka.

Na głębokiej patelni mocno rozgrzać oliwę i usmażyć na niej ziemniaki - powinny być miękkie w środku i złociste na zewnątrz (ale nie zarumienione)**. Mniej więcej w połowie smażenia dorzucić do ziemniaków cebulę. Zamieszać od czasu do czasu.

W miseczce rozbełtać jajka, dodać do nich usmażone ziemniaki z cebulą (ważne, żeby podczas przekładania, jak najlepiej odsączyć je z oliwy) i wymieszać. Posolić i znów wymieszać. Zlać nadmiar oliwy z patelni (np. do słoika) i wylać jajka na patelnię.

Smażyć do zarumienienia spodu (można sprawdzić unosząc delikatnie bok), następnie przełożyć na drugą stronę*** - należy nakryć patelnię dużym płaskim talerzem i energicznym ruchem odwrócić naczynia tak, aby tortilla znalazła się na talerzu. Zsunąć tortillę z powrotem na patelnię i smażyć dalej. Tortilla powinna być usmażona na złocisty kolor i dobrze ścięta w środku (co nie oznacza mocno ścięta, ważne, żeby nie była surowa), dlatego czasem wykonuje się dwa obroty.

Gotową podawać pokrojoną w trójkąty lub kwadraciki.


* Tak naprawdę co dom to inaczej kroją - w plastry, pół-plastry, ćwierć-plastry, w kostkę większą lub mniejszą, pełna dowolność.
** Właśnie mi mój mąż Hiszpan dosadny zwrócił uwagę, że nie tworzę kursu gotowania. Bo przecież każdy powinien wiedzieć, jak usmażyć ziemniaki. Tortillę też każdy powinien umieć zrobić, więc właściwie nie wiem, po co w ogóle przepis podaję ;-)
*** Nie wiem czemu, ale we wszystkich rodzinach, które poznałam, przewracanie tortilli jest zadaniem dla mężczyzny.

A u nas dziś na stole:

Tortilla podana w akompaniamencie domowych bułeczek (z tego przepisu, od siebie dodałam suszoną bazylię i cząber oraz ziarna słonecznika) z pomidorową salsą.

niedziela, 7 października 2012

Wspomnienie lata - Aquopolis San Fernando de Henares

Od dziś możecie mówić "być nieprzytomnym jak Marcjanna". Dawno dawno temu, kiedy jeszcze mieszkałam w Hiszpanii i cierpiałam na upały (czyli hmmm... jakieś 2 miesiące temu, kiedy to minęło?!), udało mi się znaleźć chwilkę, żeby Wam coś opisać. I co? Nie opublikowałam! Nadrabiam więc zaległości i zamiast walki z upałami proponuję wspomnienie lata.

Kiedy lato nas nie rozpieszcza, a temperatury przeplatają się między bardzo wysokimi, zajebiście wysokimi i tymi już-nie-do-zniesienia wysokimi, należy albo uciec nad morze (my naiwnie uciekliśmy do Polski i trafiliśmy na jedną z wielu fal tegorocznych upałów, taka południowa wersja przekleństwa pogodowego) albo iść na basen. W piękny sobotni gorąc wybraliśmy się więc na obiecany dzieciom "duży basen ze zjeżdżalniami" do San Fernando de Henares (miasteczko na wschód od Madrytu, jednak trudno zauważyć, gdzie kończy się Madryt, a gdzie zaczyna San Fernando).


Aquopolis w San Fernando to miła odskocznia od typowych basenów i od upałów w mieście. Choć kompleks jest dosyć duży, atrakcji nie ma aż tak dużo ani nie są aż tak różnorodne. Dla starszych kilka typów wodnych zjeżdżalni, dla młodszych brodzik z mini-zjeżdżalniami, park fontann i dwie większe zjeżdżalnie. Oprócz tego dla wszystkich baseny, w tym jeden ze sztucznymi falami, w którym fale puszczane są co jakiś czas, a ich początek zwiastowany jest... syreną (taka lekka wersja tego, co w Warszawie słychać 1 sierpnia). Dość specyficzny sposób bym rzekła, ale może ja się nie znam.


W dzień gorącego lata nie ma jak spędzić czas na pluskaniu się w wodzie, pływaniu, zjeżdżaniu do wody z prędkością światła w towarzystwie bryzy zalewającej oczy, uszy, buzię i nos, skakaniu przez fale, jedzeniu lodów i obrzydliwych gofrów.


Przed hiszpańskimi goframi muszę Was ostrzec - nie dajcie się skusić! Nie są tak jak w Polsce robione na świeżo, tylko w tosterze (!) odgrzewane są gofry popakowane w folie po jednym. Generalnie wielkie rozczarowanie i paskudny smak.


Informacje praktyczne:

* Strona www: www.aquopolis.es

* W pobliżu Madrytu są dwa parki Aquopolis - w San Fernando de Henares (na wschód) oraz w Villanueva de la Cañada (na zachód od Madrytu).

* Do San Fernando można dojechać samochodem (parking kosztuje 2,50€ za dzień), licznymi autobusami (221, 223, 224A, 226, 227, 229 - wszystkie odjeżdżające z Avenida de America) oraz pociagiem Renfe Cercanias (od stacji San Fernando trzeba kawałek przejść lub podjechać autobusem 1 przystanek).

* Bilety są dosyć drogie (w moim odczuciu za drogie), ale można kupić w internecie zaoszczędzając kilka € na bilecie i poźniejszy czas stania w kolejce do kasy.

* Dzieci poniżej 90cm wchodzą za darmo.

* Na miejscu są dwa bary, budki z lodami, duża przestrzeń na piknik (sporo osób przychodzi z własną wałówką i lodówką), mały sklepik, który jednak bardzo późno został otwarty.

* Są też miejscowki VIP (cabañas) - za dodatkową opłatą (jedyne 42€) można mieć do dyspozycji leżaki i stolik osłonięte od słońca i tłumów oraz z zimnymi napojami w cenie (limitowanymi). Cena jest za jedną cabañę dla czterech dorosłych osób.

* Na miejscu można też wypożyczyć leżak lub duże pompowane koła (do pływania lub zjeżdżania).

* Uważajcie na gofry!

* A najlepiej w upalne lato wybierzcie inną hiszpańką miejscówkę niż Madryt ;-)

piątek, 5 października 2012

Hiszpania od kuchni - Jamón Serrano

Niektóre kobiety z okazji urodzenia dziecka dostają od mężów pierścionek z brylantem. Ja od mojego dostałam... jamón. I to z tych 100€ za kg. Niebo w gębie po przymusowej 9-miesięcznej abstynencji (niestety serrano, jako surowa szynka, jest niewskazana dla ciężarnych niemających odporności na toksoplazmozę.).

Smak jamón serrano jest jednym z moich ulubionych, jest przyjemnym wspomnieniem z pierwszych hiszpańskich wakacji, jest moim narkotykiem. Nie ma smaku i zapachu bardziej hiszpańskiego od świeżo ukrojonych plasterków tej suszonej szynki.


Serrano jest jednocześnie jednym z najważniejszych elementów hiszpańskiej kultury. Każdego turystę uderza widok nóg wiszących w barach i sklepach. Z Hiszpanii nie można wyjechać nie spróbowawszy jamón i to najlepiej tej z najwyższej półki. A żeby taką nabyć, warto poznać tajemnice kryjące się za etykietami.

Jamón Serrano to ogólna nazwa suszonych długo dojrzewających szynek. Nazwa pochodzi od tradycyjnego miejsca suszenia, czyli gór (sierra), gdzie niskie temperatury ułatwiają dojrzewanie.


Jak powstaje?

Przygotowanie składa się z kilku etapów. Świeże nogi zasypuje się solą i zostawia na kilka dni. Czas leżakowania zależy od wagi nogi i przyjmuje się mniej więcej 1 dzień na każdy kilogram. Po tym okresie nogi są dokładnie myte. Następnym etapem jest suszenie, które trwa od 6 do 9 miesięcy i dojrzewanie przez kolejnych 9 do 18 miesięcy. Cały proces wymaga ściśle określonych warunków (temperatury i wilgotności) na każdym etapie powstawania.

Kilka słów o denominacji

Jakość szynki zależy od kilku czynników: rasy świni, sposobu karmienia oraz czasu dojrzewania. W zależności od przyjętej kategorii mamy szynki lepsze i gorsze. Czy właściwie dobre, lepsze i najlepsze, bo nie spotkałam się z niedobrą serrano.

Po raciczce ją poznacie

Pierwszym podziałem jest ze względu na rasę - cerdo blanco, czyli rasy białe (z jasną raciczką) i cerdo ibérico (z czarną raciczką). Zwyczajowo (w marketach i restauracjach) jako serrano określa się tańszą wersję cerdo blanco, natomiast lepszą (i droższą) nazywa się od rasy świni jamón ibérico.

Krótkie spojrzenie na świńską dietę

W zależności od tego, czym karmione są świnie, wyróżnia się jamón de cebo, de recebo i de bellota, przy czym de bellota jest szynką najwyższej jakości.

Jamón de cebo oznacza, że świnie karmione były wyłącznie paszami i zbożem. Jamón de recebo oznacza z kolei, że świnie były karmione w sposób mieszany - na początku jadły wyłącznie żołędzie i zioła znalezione na pastwiskach, następnie były dokarmiane wysokiej jakości paszami na bazie roślin strączkowych i zbóż. Natomiast jamón de bellota oznacza, że świnie jadły wyłącznie żołędzie i zioła znalezione na pastwiskach.

W dojrzewalni

W zależności od czasu dojrzewania otrzymujemy 3 denominacje: bodega (od 9 do 12 miesięcy), reserva (od 12 do 15 miesięcy) i gran reserva (min. 15 miesięcy).

Przód i tył

Przy zakupie warto również zwrócić uwagę, czy kupujemy jamón (czyli tylne nogi) czy paletę (przednie nogi). Paleta jest zwykle tańsza, ale wcale nie musi być mniej smaczna niż jamón.

Denominación de origen

Ostatnią składową denominacji jest miejsce pochodzenia. Najbardziej znanymi (i uznawanymi za najlepsze) są jamones pochodzące z regionów Huelva, Guijuelo i Dehesa de Extremadura. Oznaczone symbolem DO (denominación de origen) potwierdzającym ich najwyższą jakość oraz sposób wytwarzania.


Ciekawostki

Noga jamón jest typowym świątecznym prezentem - zwłaszcza w firmach (prezenty dla pracowników, klientów, kontrahentów). Też kiedyś od szwagra dostaliśmy :-)

Najlepiej smakuje cienko pokrojona. Jest to nie lada wyczyn ukroić długi i cienki plasterek. Stąd cortador de jamón (czyli krajacz szynki) jest zawodem wysoko cenionym, organizowane są nawet konkursy dla cortadores de jamón, a najlepsi w swym fachu zarabiają całkiem niemałe pieniądze.

Dla Hiszpanów prawdziwą obrazą jest porównanie jamón ibérico do włoskiego prosciutto lub francuskiej szynki bajońskiej.


Informacje praktyczne

Kupioną paczkę najlepiej wyjąć z lodówki na około 2h przed otwarciem, a otworzyć 15 min. przed podaniem. Po otwarciu przechowywać w lodówce do ok. tygodnia.

wtorek, 2 października 2012

Blog tygodnia!

Z pełnym uśmiechem na twarzy chciałam się pochwalić, że blog Moja Hiszpania został wybrany przez portal Urwiskowo na bloga tygodnia. Zapraszam do przeczytania krótkiego wywiadu ze mną. To mój pierwszy w życiu wywiad, więc bądźcie wyrozumiali ;-)

poniedziałek, 1 października 2012

Poznajemy Londyn - Diana Memorial Playground

Hiszpania została chwilowo w tyle, a my ruszyliśmy na podbój Londynu. Na pierwszy ogień (tzn. nie taki zupełnie pierwszy, bo już i Big Bena widzieliśmy, i po Picadilly spacerowaliśmy, i na Oxford zakupy robiliśmy, high life!) wzięliśmy plac zabaw Pamięci Diany, Księżnej Walii w Kensington Gardens. Miejsce, które każdy szanujący się mały pirat powinien odwiedzić.


Centrum Londynu, a moje dzieci biegały boso po plaży, bawiły się w piratów na statku, dryfowały po wzburzonym morzu w szalupie (niczym Jack Sparrow), goniły wiewiórki wśród wigwamów, chodziły po krokodylu i znalazły skrzynię pełną skarbów. A wszystko to w promieniach jesiennego słońca (podczas gdy Hiszpanię zalewają deszcze, tyle w temacie ewentualnych pytań "A nie żal Wam...?") oraz przy akompaniamencie śpiewu najprzeróżniejszych ptaków (muszę się koniecznie z ornitologii podciągnąć). Życie jest takie ciekawe, gdy ma się 3 lata!





Po kilkugodzinnej zabawie poszliśmy na długaśny spacer po ogrodach Kensington, przystając czasem, żeby nakarmić łabędzie lub wiewiórki*. Albo zamienić słówko z Piotrusiem Panem, albo popatrzeć na kormorany. Albo dlatego, że niektórym nogi zaczynały posłuszeństwa odmawiać.







* I tym sposobem moja 3-latka uparcie twierdzi, że łabędzie żywią się chlebkiem, a wiewiórki batonikami.

sobota, 29 września 2012

Londyn, miasto w Anglii

Bo, jak wszem i wobec wiadomo, nie ma takiego miasta Londyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój... A życie czasem przynosi niespodzianki, niespodziewane zwroty akcji i nieoczekiwane przeprowadzki. I tak to na profilu fb jakiś czas temu Madryt (no dobra, nie Madryt tylko Colmenar Viejo) został zamieniony na Londyn, takie miasto w Anglii. A że miasto to cierpi na niewyobrażalnie długie okresy oczekiwania na zainstalowanie internetu w domu, na blogu zapanowała nieprzyjemna cisza. Choć poza blogiem działo się a działo.


Kiedy zaczęłam pisać o Hiszpanii, przez myśl mi nie przeszło, że w tak niedługim czasie przyjdzie mi opuścić ten kraj. I choć pisałam rzadko, dziś sama z nostalgią patrzę na wcześniejsze posty. I nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno umierałam z gorąca. Że w pubie nie musiałam precyzować, czy chcę piwo czy piwo. I że do każdego piwa było tapas - ręka aż świerzbi, żeby po coś sięgnąć, a tu można sięgnąć jedynie po szklankę. W sklepach towarzyszył mi ten przyjemny zapach suszonego serrano. Na ulicy nikt nie uważał, że krzyczę. Palmy były proste, a po drodze na stację można było wejść w środek pasących się owiec.

Kilka miesięcy temu pisałam o trzech fazach życia na emigracji. Ciekawość mnie zżera, czy moje tutejsze odczucia będą podobne. Czy będę tęsknić bardziej za Polską, czy za Hiszpanią? Choć nigdy wcześniej nie byłam w Londynie, mam dziwne wrażenie, że wróciłam do siebie - pogoda w kratkę, ludzie na ulicy mówią po polsku, a w Tesco bez problemu kupię majonez Winiary. Póki co tęsknię za oliwkami, tutejsze też są smaczne, ale to jednak nie to samo, co kupione na wiejskim hiszpańskim targu w słoneczny leniwy poniedziałek.

Długo (cały lipiec, sierpień i wrzesień!) zastanawiałam się, co zrobić z tym blogiem - w końcu miał być o Hiszpanii. Ostatecznie postanowiłam, że pozwolę mu żyć swoim życiem, w związku z czym do zaglądania niezmiennie zachęcam. Choć codzienność hiszpańską zamieniłam na codzienność brytyjską, jednak Hiszpanii u mnie nadal pod dostatkiem - a to święta, a to wakacje, a to 3/4 moich domowników na hiszpańskich paszportach podróżuje, a to w brytyjskiej lodowce razem z majonezem Winiary zamieszkało chorizo. Mam całą masę przepisów do zamieszczenia i zaległości do nadrobienia - wakacje miałam intensywnie hiszpańskie, bo musiałam odpowiednio akumulatory naładować między pakowaniem kolejnych pudeł. Zostańcie więc :-)

wtorek, 31 lipca 2012

Walczymy z upałami - Ensaladilla rusa

Ensaladilla rusa (sałatka rosyjska) to prosta sałatka warzywna o bardzo długiej historii. Za jej twórcę uznawany jest rosyjski szef kuchni Lucien Olivier, a jej powstanie datuje się na 1860 rok. Jest to typowa letnia potrawa - dobrze schłodzona idealnie nadaje się jako przekąska w upalne dni. Podawana najczęściej jako przystawka lub pierwsze danie, jest również bardzo popularnym tapas.

Ensaladilla rusa często nazywana jest przez Polaków "hiszpańską wersją naszej sałatki jarzynowej", co moim zdaniem jest porównaniem nie do końca trafionym. Choć obie sałatki wywodzą się z tego samego słynnego przepisu, niuanse sposobu przygotowania, doboru składników oraz w rezultacie smaku czynią z nich raczej bardzo (bardzo bardzo) dalekie kuzynki niż bliskie siostry.

Składnikami klasycznej wersji sałatki są ziemniaki, marchewka, tuńczyk, zielony groszek i majonez (dużo majonezu, baaardzo dużo majonezu...). Dziś jednak w większości przepisów na liście składników możemy znaleźć także m. in. oliwki, paluszki krabowe, paprykę piquillo lub morrón, krewetki, kukurydzę, sałatę lodową i inne.

Moją sałatkę przygotowuję na wzór teściowej (mego osobistego guru w tym temacie) - dominują ziemniaki, a reszta składników stanowi dodatek smakowo-kolorystyczny. Większe składniki rozgniatam widelcem, dzięki czemu mamy lepszą możliwość wychwycenia drobnych akcentów, jakich nadają sałatce oliwki, groszek czy papryka.


Składniki (na ok. 4 do 6 porcji):

1kg ziemniaków
1 duża marchewka
4 jajka ugotowane na twardo
2 małe puszki tuńczyka
słoik majonezu
ok. 20 zielonych oliwek (plus 6-8 do dekoracji)
mała puszka zielonego groszku
kawałek papryki piquillo

Przygotowanie:

Sałatkę przygotowujemy w innym naczyniu, niż w którym będzie podawana.

Ziemniaki i marchewkę ugotować w mundurkach (zwykle gotuję razem z dodatkiem 2 łyżeczek soli, marchewkę wyciągam po ok. 20 minutach, ziemniaki po ok. 30). Obrać póki są gorące i zostawić do wystygnięcia. Jak przestygną, rozdłubać widelcem (z marchewki najpierw wycinam kwiatki do dekoracji, a resztę rozgniatam). W 2 lub 3 jajkach oddzielić białko od żółtka. Żółtka odłożyć na bok do dekoracji, resztę jajek rozgnieść widelcem i dodać do ziemniaków. Tuńczyka i groszek odsączyć z zalewy i dodać do sałatki (część groszku zachować do dekoracji). Papryczkę piquillo pokroić w drobne kawałki, oliwki w krążki, dodać do sałatki. Wszystkie składniki dokładnie wymieszać. Dodać kilka łyżek majonezu (sałatka powinna być mocno majonezowa) i znowu wymieszać. Przełożyć do naczynia, w którym będziemy podawać, uformować kształt, po czym przykryć dość obficie pozostałym majonezem, wygładzić i udekorować. Sałatkę podawać dobrze schłodzoną.

Dekoracja:

Sałatkę dekoruje się najczęściej oliwkami, kawałkami papryki piquillo oraz żółtkiem startym na tarce o drobnych oczkach. W googlu można znaleźć wiele pomysłów na udekorowanie sałatki. Ja zwykle dekoruję na wzór tego przepisu.

Wykonanie kwiatków z marchewki jest bardzo proste - po obraniu należy wyciąć ostrym nożem 5 trójkątnych pasków, a następnie pokroić marchewkę w cienkie plasterki.

Uwagi:

Sałatkę można rozgnieść widelcem albo pokroić (drobniej lub mniej), choć w moim odczuciu im większe kawałki tym bardziej sałatka traci smakowo.

W domu używamy mało soli i ja już sałatki nie dosalam - starcza posolenie ziemniaków i sól zawarta w innych składnikach. W razie czego można dosolić wg upodobań przed przełożeniem do drugiego naczynia.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Walczymy z upałami - Salmorejo

Lipiec w pełni, upały męczą coraz bardziej, a dopiero wchodzimy w najgorętszy okres hiszpańskiego lata. Na szczęście Hiszpanie wypraktykowali różne smaczne metody na walkę z upałem. Choć najbardziej znaną letnią hiszpańską zupą jest gazpacho, ciągle nie udało mi się zrobić takiego, które by mnie zadowoliło. Za to czuję się całkiem mocna w przygotowywaniu salmorejo, do poznania którego chciałam Was dzisiaj zaprosić.

Salmorejo to pochodząca z Cordoby kremowa zupa na bazie pomidorów i pieczywa. Podawana jako przystawka lub pierwsze danie. Jest niezwykle prosta w wykonaniu, bardzo smaczna i za każdym razem przenosi mnie wspomnieniami do Cartageny, gdzie jadłam ją po raz pierwszy.


Składniki (na ok. litr zupy):
1kg dojrzałych soczystych pomidorów
150gr pieczywa z dnia poprzedniego* (bagietka, długa bułka itp.)
100ml oliwy z oliwek**
ząbek czosnku***
sól
woda i lód****

* Większość przepisów, z którymi się spotkałam przyjmuje przelicznik 500gr pomidorów na 100gr chleba, ja jednak wolę mniej gestę salmorejo (co można uzyskać zmniejszając ilość chleba albo zwiększając ilość pomidorów)

** Oliwę trzeba dobierać uważnie - choć większość przepisów poleca oliwę virgen extra, ma ona często intensywny gorzkawy smak, co nie każdemu odpowiada (i co może popsuć wrażenia smakowe). Ostatnio spotkałam się z radą, by spróbować oliwy przed dodaniem pijąc kilka małych łyków. Jeśli w gardle nie pozostanie gorzki posmak, możemy jej użyć do salmorejo. Ja jednak poszłam na żywioł, bo nie uśmiechało mi się picie samej oliwy, nawet tej najlepszej.

*** Dodawana ilość czosnku jest sprawą bardzo indywidualną. Kiedyś dodawałam więcej, ostatnio jednak czosnek zaczął mnie w salmorejo drażnić. Dziś użyłam raptem połowy ząbka. Na początku warto dodać jedynie odrobinę i ewentualnie dodać więcej po spróbowaniu przygotowanej zupy.

**** Potrzebne jedynie do obrania pomidorów. Bardzo polubiłam ten sposób, choć jest bardziej czasochłonny od zwykłego zalania pomidorów wrzątkiem.

Przygotowanie:

Zagotować wodę w garnku, do osobnego naczynia dodać zimną wodę i lód. Pomidory naciąć na krzyż (lekko, tyle, żeby przeciąć skórę) i wrzucić do wrzątku. Gotować ok. 30 sekund - 1 minuty, po czym przełożyć je do miski z zimną wodą. Po takim zabiegu bez problemu będziemy w stanie obrać pomidora ze skórki. Pieczywo pokroić w drobne kawałki i przełożyć do naczynia, w którym będziemy miksować zupę. Obrać pomidory, pokroić na kawałki, przykryć nimi pieczywo i posolić. Ja w tym momencie odstawiam miskę na trochę, żeby pieczywo przeszło sokiem z pomidorów, ale nie jest to konieczne, jeśli bułka nie jest twarda. Po ok. 30 minutach dodać pokrojony czosnek i oliwę. Całość dobrze zmiksować (zupa powinna mieć konsystencję kremu i nie mieć żadnych grudek). Spróbować i ewentualnie dosolić lub dodać więcej czosnku (wówczas ponownie porządnie zblenderować). Wstawić na jakiś czas do lodówki.

Podawać mocno schłodzone, posypane drobno pokrojoną szynką serrano i/lub z dodatkiem jajka ugotowanego na twardo. Można także delikatnie skropić oliwą.

Uwagi:

Jak w większość tradycyjnych hiszpańskich recept, przy salmorejo również spotkamy większe lub mniejsze modyfikacje. To trochę jak z polskim rosołem - każdy robi go tradycyjnie, a przy tym każdy inaczej. Najczęściej spotykane różnice w przepisie dotyczą ilości dodawanego czosnku, dodania lub nie odrobiny octu (winnego albo np. z wina jerez), podawania z dużymi a nie drobnymi kawałkami serrano lub podawania z kawałkami wędzonego dorsza.

piątek, 20 lipca 2012

Encierro i pokaz recortadores

Wiedzieliście, że gonitwy byków to bardzo często gonitwy krów są?


***

To miał być leniwy weekend bez większych wrażeń, w małym miasteczku Cintruénigo (Navarra), o którym pewnie nigdy nie słyszeliście, nigdy nie usłyszycie i nie przeczytalibyście o nim na tym blogu, gdyby nie... No właśnie, gdyby się nie okazało, że San Juan (dzień św. Jana) jest tam ważnym dniem. Nie wiedziałam ja, nie wiedział mąż, nie wiedzieli teściowie. Dowiedzieliśmy się.

O ile jestem przeciwniczką corridy, o tyle encierro, czyli jak mi tłumaczył mąż "bieganie z bykami", nie wydawało mi się niczym niewłaściwym. Mąż biegał jako chłopiec (w Cintruénigo właśnie) i zawsze przedstawiał mi to w pozytywnym świetle. Stąd oczywiście bez wahania przyjęłam jego propozycję, byśmy poszli na encierro z okazji San Juan. Miało to być dla mnie "ciekawe doświadczenie".


Choć San Juan jest popularny, encierro zgromadziło bardzo mało osób i bez problemu podeszliśmy do samych barierek. Podobnoż rzecz niemożliwa w czasie tamtejszych fiestas patronales. Sama gonitwa była wręcz... nudna. Bardzo długie przerwy miedzy krowami, praktycznie zero biegania "z nimi". Mąż mnie zachęcał, bym została po drugiej stronie barierki, skoro miałam ochotę na coś ciekawszego, ale nie dałam się podpuścić. Krowy bardzo przypadły do gustu Natalce (Samuelowi wspinanie się po belkach), która nie chciała zejść z barierki, cały czas je wołała i cały czas marudziła, że "ona chce pobiegać z klowami". Ostatecznie pobiegała, ale o tym kiedy indziej.

Po zakończonej gonitwie poszliśmy, choć nie od razu, na plaza de toros zobaczyć pokaz recortadores. Trybuny praktycznie puste, a na arenie dwóch chłopaków próbowało zawiesić coś na rogach krowy - zdecydowanie im nie szlo.


Podczas spektaklu kolejni recortadores próbują swoich sztuczek z rozwścieczonymi krowami (w tym przypadku, w czasie fiestas patronales są to przeważnie byki). A to bieganie z, a to skok nad, a to kładą się na stole, a to jeszcze coś innego - generalnie wojna nerwów. Zwykle udaje im się podporządkować sobie zwierzę, czasem się nie uda i ktoś zostanie poturbowany. W co ciekawszych momentach publiczność bije brawo zachęcana przez konferansjerów. Układy, figury są - jak później zobaczyłam na zdjęciach w internecie - typowe i powtarzane na wszystkich arenach.


Z plaza de toros wyszłam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony podziwiam tych chłopaków za odwagę i zachowanie zimnej krwi w sytuacjach naprawdę podwyższonej adrenaliny i ryzyka. Oglądając ich zuchwałość łatwo dać się ponieść emocjom. Z drugiej jest to niestety męczenie zwierząt. Nie jest to typowa zabawa "jak z własnym psem", do czego próbował przekonać mnie mój mąż. Krowy są zdecydowanie niżej w hierarchii, w zabawie chodzi o podporządkowanie sobie zwierzęcia, pokazanie kto jest panem sytuacji (a w razie utraty kontroli na ratunek przybędą pozostali recortadores), dozwolone (czy wręcz wskazane) jest drażnienie zwierzęcia, ale i drwienie z niego, jak choćby poprzez łapanie i ciągnięcie za ogon. No szkoda mi było tych zwierząt.


czwartek, 12 lipca 2012

Asturnauta en viaje sidreral

Do Asturii pojechałam, bo tęskno mi za morzem i zielonym krajobrazem. Ale będąc tam nie sposób nie wpaść w cydrowy cug. Zapach cydru unosi się nad ulicami asturyjskich miast, na barowych stolikach widać typowe zielone butelki oraz szklanki, wysokie i szerokie, a specyficzny sposób nalewania przyciągnie uwagę każdego turysty.


Sidra (cydr) to niskoprocentowy (4-8%) napój alkoholowy na bazie sfermentowanego soku z jabłek. Ma charakterystyczny kwaskowaty, lekko cierpki smak. Popularny w wielu krajach Europy i na świecie, w Asturii stał się symbolu regionu.


Tradycyjnie nalewa się go znad głowy do specjalnej szklanki trzymanej pod kątem mniej więcej na wysokości pasa. Dzięki temu napój utlenia się, co uwydatnia jego smak i aromat. Cydr należy wypić od razu, ponieważ szybko traci swoje właściwości nabyte podczas nalewania. Stąd nalewa się niewielką ilość, do wypicia na raz.


Można również zaobserwować, że wiele osób nie wypija całej zawartości szklanki, a resztki po prostu wylewa. Częściowo ma to odniesienie do mitologii asturyjskiej "oddawania ziemi tego, co od niej pochodzi", jednak głównym powodem są względy higieny - tradycyjnie grupa przyjaciół piła cydr z jednej szklanki. Przed podaniem szklanki następnej osobie wylewamy resztki czyszcząc tym samym miejsce, w którym dotykaliśmy szklankę ustami. I choć dziś większość gości otrzyma swoją szklankę, rytuał pozostał rytuałem.


Cały rytuał można więc sprowadzić do "nalać - od razu wypić - wylać resztki". Nie dziwi więc wszechobecny zapach cydru, skoro ulice stale są nim obficie spłukiwane.

niedziela, 17 czerwca 2012

Oviedo - la ciudad muy muy buena

Sprofanowałam to miejsce. Przeszłam w pośpiechu zatrzymując się tylko na chwilę na sidrę. A Oviedo należy poświecić czas, w spokoju podziwiać uliczki starówki, zajrzeć do Cámara Santa, napić się cydru na Gasconie, poszukać Woody'ego Allena (lub Fernando Alonso), polenić się w cieniu preromańskiego kościółka. Ale nas niestety gonił czas. Szast prast, chwila moment i znowu byliśmy na trasie. Pozostał niedosyt i postanowienie powrotu. Na trochę dłużej i zdecydowanie wolniej.


Oviedo, czyli - jak głosi napis na murze Ayuntamiento (Ratusz) - "Muy noble muy leal benemerita invicta heroica y buena ciudad de Oviedo", w naszym skrócie "Muy muy buena ciudad". Malowniczo położone wśród Gór Kantabryjskich jest piękne, kolorowe, zadbane, pachnie cydrem i serami. Urzeka czy to przy zachmurzonym niebie, czy w ostrym słońcu. Napawa radością bijącą ze sklepowych wystaw, ogłusza ulicznym gwarem i muzyką dobiegającą ze straganów, nęci zapachami dochodzącymi z licznych barów i sklepów z asturyjskimi przysmakami.

Nasz spacer zaczynamy od Plaza de Alfonso II i szybkiego obejrzenia Katedry San Salvador. Jest niedziela, mieszkańcy za chwilę będą świętować Boże Ciało. Przyozdabiane są ulice, wokół katedry kręcą się dziewczynki w pierwszokomunijnych sukniach i chłopcy w garniturach. Ich eleganccy rodzice próbują, ku umęczeniu dzieci, zrobić im pamiątkowe zdjęcie na tle katedry. W katedrze coraz więcej ludzi, a dookoła niej coraz więcej żebraków. Francja elegancja przeplata się z biedotą na każdym kroku. Z powodu święta pozamykane są boczne kaplice, nie wspominając już o Cámara Santa.


A Cámara Santa de Oviedo to jeden z obowiązkowych punktów zwiedzania miasta. To preromański kościół znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Zbudowany w IX wieku przez Alfonso II, w późniejszych wiekach został wbudowany gotycką Katedrę San Salvador. Składa się z dwóch poziomów - Kaplicy św. Michała oraz Krypty. W Cámara Santa przechowywane są najważniejsze relikwie Hiszpanii, w tym Santo Sudario (zwany także pañolon de Oviedo), czyli Chusta z Oviedo. Wg tradycji chrześcijańskiej chusta ta okrywała głowę zmarłego Jezusa, miała zostać znaleziona w Jego grobie przez św. apostołów Piotra i Jana razem z Całunem Turyńskim. Co ciekawe, badania potwierdzają, że na obu całunach znajduje się krew grupy AB. Chusta z Oviedo jest wystawiana dla publiczności tylko trzy razy do roku - w Wielki Piątek oraz 14. i 21. września.

Spacerujemy w kierunku Universidad de Oviedo, po drodze kupując w sklepie z pamiątkami spokój za 6€. Odtąd wędrówka przebiega bez akompaniamentu Natalelkowego "chcę na rąąąączkiiii", za to ze stukotem kółek drewnianej krowy po chodniku. Bo krowa to jeden z pamiątkarskich symboli Asturii. I robi "mmmmm", jak słusznie zauważył Samuel.


Skręcamy w calle Ramón y Cajal, na niedużym placyku Plaza de Riego odganiam myśl o kawie, na calle del Peso odbieram szybką lekcję lekcji hiszpańskiego w hiszpańskiej szkole:

"... musieliśmy się na pamięć uczyć przyimków: a ante bajo cabe con contra de desde en entre hacia hasta para por segun si sobre tras. Albo padały pytania o preterito pluscuamperfecto del subjuntivo del verbo coger..."


Dochodzimy do Plaza de la Constitución, które wita nas niespodzianką - na placu trwają przygotowania na przyjęcie procesji. Na wejściu do kościoła San Isidoro el Real montowany jest ołtarz, a dojście do niego uświetnia droga z kwiatów. Jej pełny wdzięk będziemy mogli podziwiać wracając, póki co główne obrazy są zasłonięte kartonem. Na placu pojawia się coraz więcej ludzi, pierwsi wierni zajmują już miejsca przy barierkach, panuje wesoły, lecz póki co jeszcze zdecydowanie nie religijny nastrój. Odzywa się też nasze dawno zapomniane "szczęście turysty" - wieża ratusza jest w renowacji, możemy więc podziwiać rusztowania wokół budynku.




Razem z tłumem Hiszpanów zagłębiamy się w gwarną calle del Fierro, idącą wzdłuż Mercado del Fontán przylegającego do kościoła. Zdecydowanie niecodzienna mieszanka kultu religijnego i świeckich przyjemności. Słuchamy muzyki dobiegającej z któregoś straganu, śmiejemy się z pamiątek w narożnym sklepie, wdychamy pomieszany zapach serów i wędlin, stajemy oniemiali na widok witryny pełnej chorizo.



W tym ogólnym zgiełku dochodzimy do uroczego Plaza del Fontán nęcącego zapachem cydru. Tam przysiadamy odcięci od ulicznego hałasu przez otaczające budynki i zamawiamy butelkę. Stoliki, dotąd puste, szybko się zapełniają, a plac wypełnia słońce i gwar rozmów. Kelner nalewa cydr bryzgając przy okazji na kręcącego się wokół Samuela, krzyczy na mnie ze śmiechem, że mam pić, a nie robić zdjęcia, a na plac wchodzi lokalna orkiestra grająca na dudach i bębnach. Piękna pogoda, sidra i muzyka - czego chcieć więcej w niedzielne południe?






Po leniwym opróżnieniu butelki stwierdzamy, że czas nieubłaganie goni. Wracamy więc do samochodu i jedziemy na górę Naranco obejrzeć pochodzące z IX wieku kościoły - Santa María del Naranco i San Miguel de Lillo. To absolutnie konieczny punkt programu. Oba budynki znalazły się na liście światowego dziedzictwa UNESCO i razem z pozostałymi kościołami z Oviedo stanowią jedyny przykład architektury preromańskiej na terenie Hiszpanii. Usytuowana na zboczu góry Santa Maria de Naranco początkowo służyła jako pałac królewski. W świątynię została zamieniona najprawdopodobniej w XII wieku, z powodu zawalenia się części stojącego nieopodal kościoła San Miguel de Lillo.




Na koniec głodni udajemy się jeszcze do oddalonej około kilometra (wzwyż) restauracji Buenos Aires, z której rozpościera się wspaniały widok na Oviedo i Góry Kantabryjskie. Podziwiając widoki jemy typowe asturyjskie danie cachopo de ternera (smażony kotlet wołowy przekładany serem, szynką serrano, papryką piquillo oraz szparagami) i przepyszny deser - naleśniki z lodami i bitą śmietaną oraz trójkolorowy mus czekoladowy. Po obiedzie, choć najodpowiedniejsza byłaby sjesta, pakujemy się do samochodu i ruszamy w drogę powrotną.


Ciekawostki:

Oviedo jest jednym z ulubionych miast Woody'ego Allena. M.in. tutaj kręcony był film "Vicky Christina Barcelona", w tym także we wnętrzu kościoła Santa María del Naranco.

W Oviedo znajduje się jeszcze jeden preromański kościół - San Julián de los Prados. On także pochodzi z IX wieku i także został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Niestety udało mi się go zobaczyć tylko z okien samochodu.

W Oviedo urodził się i ponownie mieszka dwukrotny mistrz świata Formuły 1 Fernando Alonso.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
meta name="sznurkownia-site-verification" content="f17d2c46d29511e191278376"